czwartek, 1 grudnia 2016

tradycja - rzecz święta

Jak co roku, tak i tym razem od samego rana w naszym salonie królują czerwone torebki.

 
 


Różnicą jest, to, że tym razem praktycznie nie ma w nich zabawek. Dlaczego?

Otóż, od kiedy mamy nową terapeutkę, Wiktorię rozpiera inwencja twórcza. Moja mała artystka maluje, rysuje, koloruje wszystko co wpadnie jej w ręce...i nie tylko. 
Nie wiem czy znajdę niepokolorowaną książkę [na szczęście ogranicza się do swoich i to tych bardziej zniszczonych]
nie zliczę ile razy szorowałam z pisaków, kredek i farb podłogę i ławę w salonie...
Wberw pozorom - no bo biorąc pod uwagę ilość sprzątania - jestem bardzo wdzięczna pani Izie za rozbudzeinie tej malarskiej aktywności.
Wiem, że ten magiczny ''przycisk'' w mózgu odpowiadający za mowę, znajduje się tuż przy ośroku odpowiedzialnym za motorykę małą. Nie dość, że w od tej zmiany na lepsze, w domu królują kolory, to jeszcze pojawiają się nowe sylaby...więc jest nadzieja, że wkońcu Wika mi napyskuje :)


Ktoś mógłby stwierdzić, że duża, że musi się nauczyć rysowania na kartkach. 
Szczerze? Mam to gdzieś. Cieszę się, że potrafi sobie znaleźć zajęcie. Cieszę się, że ćwiczy rączki [tak, rysuje obiema, choć prawa sprawniejsza]. No i oczywiście cieszę się, że każda taka ''bazgrołka'' jest mega kolorowa.

Może i objętościowo jest to wszystko mniejsze niż zazwyczaj, jednak jestem na 100% pewna, że radość będzie niesamowita.



Oczywiście, tradycyjnie - nie ma podglądactwa. Każda torebka wyposażona jest w serwetkę ukrywającą codzienne niespodzianki.
Podejrzewam, że - również tradycyjnie - znów będą próby zaglądania, wymuszania kilku zamiast jednej. Przetrwam. Przetwałam to każdego roku to i tym razem się uda ;)



Nie wiem tylko, jak taką ilość kolorów zniesie podłoga :p
Dobrze, że planujemy generalny remont...co prawda za jekieś 2-3 lata, ale tyle chyba wystarczy, że Wika przerzuciła się z podłogi na kartki.

Z racji pewnych wątpliwości tym razem większość podzieliłam, znaczy po zakupie kilku zestawów po 12 sztuk, [dla dobra ogółu] zostało to podzielone na kilka dni [pisaki, plastelina i farby po 3 a kredki 4 na każdy dzień].

Przy okazji starczy na dłużej jak się artystka zaweźmie na wykończenie każdego zestawu w jeden dzień.

Jakby nie patrzeć postęp w ćwiczeniu motoryki małej jest duży. W zeszłym roku, też było kilka rzeczy do prac ręcznych...część do dziś czeka na ozdobienie - przydadzą się przy takiej ilości malowideł.


Zostało nam kilka dzwonków i choineczek. Lalka może w tym roku doczeka się uszycia...a kolorowa peruka podobała się przez chwilę...potem już królowała na psiej głowie niż własnej.

 

Jedyne co zeszło to przekąski...było do przewidzenia ;)
W tym roku [jak już pisałam] jestem na 100% pewna, że ucieszy każda torebka. Amaroka nie ma co liczyć, że coś jej skapnie :)

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

niedziela, 2 października 2016

koniec życia w okopach

A więc stało się. Wreszcie remont został oficjalnie zakończony. Wreszcie możemy normalnie żyć i poruszać się po własnym domu. Co prawda wspominałam o tym już we wpisie ''to zamach czy włamanie?'', jednak teraz, gdy wszystko wróciło do normy, muszę pochwalić się jak zdolnego i cierpliwego mam męża...i jak fajnie na wszystko reagowała Wiktoria.

Zaczęło się jak zwykle, całkiem niewinnie. Kaloryfer na werandzie. Niby nic takiego. Jeden mały kaloryfer...a wyszło jak zwykle...czyli wszędzie rozpiździaj bo ubzdurałam sobie, że skoro zostało tyyyyyyyyle farby to nie można jej zmarnować.

Teoretycznie mała, jako dziecko autystyczne powinna odstawiać szopki od samego początku, jednak przez pierwsze dwa tygodnie była całkiem zadowolona ze zmian...w trzecim już miała dość, jak my wszyscy. No ale czegoby nie pisać, nie było wojen, krzyków, paniki za to niesamowita ciekawość, chęć pomocy i w pracach i na zakupach. Szukając farb, pędzli, taśmy i całej reszty, nasza mała księżniczka czuła się jak ryba w wodzie.

 

Takie miały być pierwotne kolory, jednak w ostatniej chwili wymieniliśmy niebieski na fiolet. Jakoś tak głupio by wyszło, gdyby Wiktoria miała u siebie te same kolory co są w kuchni :p
Nazwy ukryte specjalnie, bo Pani ze Studia Dekorala podjęła wyzwanie... 

A więc weranda i ten nieszczęsny kaloryfer. Oczywiście cała ''zabawa'' zaczęła się w salonie...od kucia ścian. No wiadomo, biblioteczka się rozrasta i każdy milimetr podłogi jest ważny.
Pierwotnie salon był jasny i nudny, jednak po jakimś czasie zmieniliśmy kolorystykę i jak narazie przy niej zostajemy.

  
 

Oczywiście na ten remont naszło nas jak Danielowi skończył się urlop, więc ciągnęło się jak kredyt hipoteczny za willę z basenem ;) Przez ponad tydzień salon wyglądał tak:

 

Nawet nie dało się dojść do jednego okna...ale sama sobie byłam winna. Skoro uparłam się na malowanie u Wiktorii i w sypialni to gdzieś te wszystkie skarby trzeba było składować. Było warto, żeby na koniec zobaczyć taki efekt. Wszystko odnowione, czyściutkie...żadnych śladów łapek...jak narazie.
Oczywiście po wejściu z farbami do pokoju małej i sypialni, przez kilka dni mieliśmy w salonie biwak. Wika spała na wersalce a my na podłodze :D
Dobrze się złożyło, że stół akurat przydał się u kogoś innego no i że swego czasu zakupiłam dla każdego z nas po dwa zestawy kołder zimowe i letnie [Wika to ma nawet wiosenno-jesienną] i dzięki temu mieliśmy miękko pod tyłkami a dzieciak miał z nas taki ubaw...że lepiej nic więcej nie pisać :)
...nie ogniska nie rozpaliliśmy...choć kilka razy było coś na ten temat wspominane...

   

Nawet korytarz doczekał się odnowienia pasów :) Te pasy mają swoją historię...a właściwie sprawczynię...na jednym ze zdjęć powyżej wyleguje się na kanapie...a w korytarzu lubi podpierać ściany i zostawaiać po sobie ślad...

Prawie równocześnie z salonem, robiona była weranda. Z niebiesko-różowej [fack miał być czerwony-nigdy więcej nie kupię farby w markecie budowlanym], zrobiła się zielono-pomarańczowa. Wreszcie jasna i ciepła.

  

Kolejny do remontu był pokój małej. Gdyby nie jej upór w Studiu Dekoralu, to chwilowo żadne zmiany u niej nawet nie były w planach. No ale co miałam zrobić jak się dzieciak uparł? Wybrała sobie farbę i nie chciała wyjść ze sklepu? No dobra, nie zgodziłam się na wściekły róż...dziecko zgodziło się na kompromis: nie ma różu to będzie zielony z niebieskim... Jak widać poniżej, ostatecznie niebieski został wymieniomy na fiolet.
Może to i mało wychowawcze...ale ja doskonale ją rozumiem...też dostaję wysypki w sklepach z butami i kieckami...za to wszelkie ''zabawki'' remontowo-budowlane działają na mnie jak zastrzyk adrenaliny. Mała już dawno złapała tego bakcyla i .
Mając tyle kolorowych wiaderek zmieniliśmy kolejne dwa jasne i nudne pomieszczenia: jej bladozielony pokój i nasza ''szpitalna'' sypialnia powoli nabierały wyrazu.
A co najważniejsze, zniknęły ostatnie białe sufity :)

  
     
 

Jak na córkę swoich rodziców przystało, mała cały czas kontrolowała co się dzieje w jej pokoju. Ostatecznie była tak zachwycona z efektu, że aż skakała z radości :)
Natomiast ja kładąc się spać już nie obawiam się, że za chwilę wejdzie pielęgniarka z wielką strzykawą [po ostatnim pobycie w szpitalu zdażały mi się takie ''cudne'' sny ze względu na podobieństwo kolorystyki]

   
 
    
Mało tego. Jak już myśleliśmy, że sprawa remontów zakończyła się na dobre, na oględziny przyszła moja mama. W sypialni najpierw zaniemówiła, potem spojrzała na Daniela i z uśmiechem stwierdziła: ''zięciu, ja cię tak lubię, ty taki zdolny jesteś...a ja mam taki nijaki ten pokój stołowy...''

Nie było innego wyjścia... Daniel zebrał wałki, korytka, pędzle, taśmy i farby i poszedł do teściowej. Nie mogło być inaczej. Efekt po raz kolejny jest powalający a zdjęcia nie oddają pełnego efektu.


 

Po co mi ekipa remontowa i planiści skoro mogę liczyć na pomoc dziecka przed i po wszelkich zmianach, skoro Daniel jest w stanie przenieść w real wszystko co rozrysuję na kartce?
Skromna nie będę ale całkiem zgrana z nas ekipa :)



zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

niedziela, 24 lipca 2016

idziemy na łowy

Tak więc mam ten magiczny plastik, mamy nasze kochane autko. Wika uwielbia jeździć - im dalej tym lepiej. W takiej sytuacji nie można siedzieć w domu. Na pierwszy ogień poszły ryby wszelkiego rodzaju i wielkości, i inne morsko-rzeczne potwory.

Urlop Daniela zaczeliśmy we Władysławowie. Jest tam takie jedno świetne miejsce - OceanPark. Niby zwykłe ''figórki''...ale w skali 1:1. Coś niesamowitego.

   

W pierwszym momencie Wiktoria nie była specjalnie zachwycona, jednak z czasem podobało się jej coraz bardziej. Podejrzewam, że troszkę się bała - w końcu te potwory były naprawdę ogromne. Dużo dobrego zrobiło nakarmienie naszego małego podróżnika...zachaczenie o wioskę rybacką [z żywymi rekinami i rybkami z drewna] i wielki plac zabaw i wesołe miasteczko. Akurat karuzele zostawiliśmy sobie na koniec ale na plac wracaliśmy kilka razy.  

 
 

Całej naszej trójce bardzo podobał się zakontek z wodospadem i jeziorkiem. Cisza i spokój jakiego można zaznać tylko na odludziu... a z poziomu wodospadu można omieść wzrokiem prawie cały teren parku.

  
 

Na koniec zaliczyliśmy jeszcze koncert wujków. Jacek zaprosił nas za scenę i tak sobie przypomniałam, że 11 lat temu też wpakowałam się po koncercie do zespołu...wtedy chodziło o autograf dla Jacka a teraz o zdjęcie z Jackiem, Andrzejem i Piotrem.
Kiedy Jacek do nas wyszedł, prawie natychmiast dopadł go tłum fanek...mieliśmy szczęście, że zdjęcia z nami zrobił na początek, bo byśmy się nie dopchali.

 
   

Wracając, zaliczyliśmy kolację na końcu świata. W miejscu, gdzie woda łączy się z niebem. Był zachód słońca i oczywiście motor :)

  

Korzystając z ostatnich dni urlopu, wybraliśmy się do Gdyni do Akwarium. Szczerze mówiąc. liczyliśmy na coś więcej. Ogółem wszędzie było dość ciemno co nie do końca podobało się Wiktorii. Chociaż humor troszkę się poprawił, kiedy już nie musiała chodzić bo matka znalazła wózki dla dzieci :)

  

O wiele lepszą atrakcją okazał się spacer nadbrzeżem i karmienie ptaków. Tak, te ptaki tak bardzo walczyły o ciasteczko, że ludzie omijali je wielkim łukiem.

    

A w drodze powrotnej, oczywiście frytki na molo w Gdyni Orłowie. Wspaniałe miejsce, jakby czas się tam zatrzymał. Dzieciak był tak zadowolony, że aż kipiała energią...do czasu jak pierwszy raz w życiu zmęczona zasnęła w aucie.

    

Ogółem te 2 tygodnie uważam za udane...a to dopiero początek naszych wojarzy. 

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].