środa, 31 grudnia 2014

w drodze na biegun

Dziś mało czytania a za to ile oglądania.
 
A więc: 2 z 3 spotkań Wiktorii ze Świętym Mikołajem:
wigilia w przedszkolu i spotkanie mikołajkowe pod Urzędem Miasta [mało chronologicznie ale co tam]
trzecie spotkanie było u nas, w domu rodzinnym dwóch sióstr :) spotkanie było jak zwykle niepowtarzalne, jednak taki wygląd Spotkania Wigilijnego i czaderska postać Gwiazdora jest naszą prywatną wersją, której sekrety są tajemnicą I nigdy nie wyjdą poza familię. Mogę zdradzić tylko tyle, że... jest niesamowicie, wspaniale, wesoło, magicznie i rodzinnie ;)
  
 
A teraz sprawa ''donosu'' z ostatniego posta.
Zgodnie z obietnicą poniżej seria zdjęć z pierwszej wycieczki psim zaprzęgiem. Nie wiem która miała większą frajdę Wiktoria czy Roka. Jednego jestem pewna: Wiktoria [jeśli to możliwe] to kocha Rokę jeszcze bardziej, a Roka dałaby się posiekać za kolejną wyprawę-tak szczęśliwego psa, z takim uśmiechem na pysku i uwielbieniem dla swojej małej pani jeszcze nie widziałam.  
 
  
 
 
Prawda, że dwa ostatnie zdjęcia podobne?
''Evi w psim zaprzęgu'' [z trudem zdobyta lala, której nie ma od prawie 2 lat w żadnym sklepie...a jednak mi udało się ją kupić], właśnie taki prezent noworoczny dostanie Wiktoria :)
Jest Wiki na sankach, jest Roka i jest tata, który nad wszystkim czuwa - nie mogłam się powstrzymać
 
 
 
 
A  Z  RACJI  SYLWESRTA  I  NOWEGO  ROKU 
 
ŻYCZĘ  WSZYSTKIM 
 
DOKŁADNIE  TEGO  SAMEGO  CZEGO  WY  ŻYCZYCIE  NAM 
 
:)
.



środa, 17 grudnia 2014

uprzejmie donoszę

Dokładnie tak, uprzejmie donoszę, że przygotowania do zimy dawno temu minęły półmetek. Mamy specjalną uprząż, mamy odpowiednie cugle i niezniszczalne sanki. Mamy malamutkę, która nie może doczekać się ciągnięcia zaprzęgu i oczywiście najważniejsza osoba w domu od kilku dni co rano spogląda w okno w poszukiwaniu śniegu.

Gdzie ten cholerny śnieg? No dobra, może do kalendarzowej zimy brakuje jeszcze kilku dni ale już mógłby spaść. Szkoda każdej chwili oczekiwania.

Chociaż z drugiej strony...my wcale nie musimy czekać ;)
Czemu? A no temu, że mamy zapasowe sanki [takie na drewnianych płozach], mamy kółka o wytrzymałości 10-krotnie większej niż wytrzymałość sanek [znaczy dziadek ma takie przy sprzęcie, ale cicho niech nikt się nie wygada, to może nie zauważy, jak znikną] ...więc, skoro ją wszystkie składniki, chyba czas zmontować wehikuł dla Wiktorii.

Ależ ludzie będą się za nami oglądali :D
a niech się oglądają i zazdroszczą

p.s.1.
fajne zdjęcia będą po pierwszej jeździe :p

p.s.2.
cholera jest kilka zdjęć w necie [głównie przedwojennych], już ktoś kiedyś wpadł na podobny pomysł ...a mogliśmy jeździć całe lato

.

niedziela, 30 listopada 2014

tradycyjny kalendarz adwentowy

Jak widać to już stało się tradycją ''kalendarz adwentowy bez czekoladek''.

Rok temu po krótce opisałam jak to u nas wygląda i widzę, że pomysł przyjął się w wielu domach. Bardzo mnie to cieszy, bo w końcu nie wszystkie dzieciaki mogą zajadać się słodkościami.

Tym razem chciałabym pokazać naszą wersję jeszcze przed rozwieszeniem:


Dlaczego przed? Ano dlatego, że przecież chodzi o to, żeby dziecku sprawić przyjemność a niestety kompletując to cudeńko zauważyłam pewną istotną rzecz. W większości sklepów, kiedy mówiłam, że szukam jakichś drobiazgów do kalendarza, sprzedawcy  stwierdzali: ''a wiem o co chodzi, u mnie brali coś takiego'' i pokazywali: linijki, ołówki, mininotesy i inne pierdoły potrzebne...na matmę... Ok, może tanio i praktycznie ale czy dziecko na pewno się ucieszy z 4 ołówków, ekierki i cyrkla?

Wiem, że koszt jest spory [u nas średnio 7-8 zł za każdy dzień] ale ja zbierałam to wszystko przez 1,5 miesiąca więc aż tam bardzo nie odczułam, ba sama się zdziwiłam jak przeliczyłam całość.
Wiem natomiast, że kiedy Wiki dobierze się do każdej jednej torebki, będzie zachwycona.
Co jest u nas:
- 3 książeczki,
- 2 piłki do basenu,
- 3 śnieżne kule [każda inna],
- 4x2 skoczki [mały i duży-taki zestaw],
- 2 pudełka minipuzzli,
- konik dla mojej małej dżokejki,
- jojo [w 2 wersjach]
- układanka przestrzenna [łatwiejsza wersja kostki Rubika],
- świecąca choineczka,
- gwizdek i rybka do wkurzania psów [wielka frajda!!!],
- ozdoby choinkowe, które zrobi razem z tatą
- i 2 prezenty specjalne: na mikołajki i wigilię [tu dojdą jeszcze duże chipsy]:


Tego psiaka i pirata to zupełnie przypadkiem znalazłam na allegro. Żeby było zabawniej torebka mikołajkowa wyszła 2x drożej niż wigilijna, no ale z drugiej strony spełniliśmy prawie wszystkie życzenia z listy prezentów [mała nie dostanie tylko wózka dla lalek-ma lepszy niż chciała] poza tym dostanie lepsze wersje niż chciała, np. zamiast plastikowego kucyka będzie 25cm maskotka ukochanej Rainbow Dash jedyna tej wielkości ze skrzydełkami [jak na pegaza przystało], a zamiast zwykłych puzzli: brokatowe, którymi Wiki ostatnio jest zachwycona.

Poza tym mój Daniel znalazł jeszcze jeden kalendarz z ukochanymi kucykami [drogi-50zł],w wersji dla dziewczynek: zamiast słodyczy są akcesoria do włosów, naklejki, błyszczyk [mała uwielbia zimą zamiast kremu] i parę innych pierdółek.


Cóż, mój szalony mąż, nie patrząc na koszta, pojechał zakupić go w trybie natychmiastowym. Wrócił z kolegą: prawie metrowym misiem [który też był na liście prezentów a teraz czeka na swoją kolej w sypialni naszej prababci]. Muszę tu przyznać się do potężnego oszustwa bo było powiedziane, że Daniel pojechał wtedy ''wysłać list do Mikołaja'' - taka była wersja dla Wiktorii. Mała wycałowała tatę i pomachała mu na drogę z uśmiechem na ustach i błyskiem w oku.
Wika długo czekała przy oknie aż tata wróci, ostatecznie po pół godzinie poszła się bawić, jednak kiedy wrócił dopadła go natychmiast [szczęśliwie najpierw poszedł do prababci prosić o przechowanie misiaka] widać było, że chce o coś zapytać tatę, jednak ta pieprzona blokada nie chce jej odpuścić. Co prawda coraz częściej udaje się wymusić z małej pojedyncze słowa, ale dla nas półśrodki się nie liczą. Owszem postęp jest ale nie poprzestaniemy na tym - kto ma walczyć o nasze dziecko jak nie my-rodzice?

Ale wracają do tematu, a w zasadzie podsumowując go: w tym roku mamy 2 kalendarze :)
Łączny koszt kalendarzy to około 300zł ale było warto :)
.

poniedziałek, 17 listopada 2014

co niedziela, co niedziela...no prawie

Kiedyś była taka piosenka ''karuzela co niedziela'', och pewnie moja Wiki byłaby wniebowzięta.
W tym roku byliśmy 2 razy-mało czy dużo? zależy jak na to spojrzeć.

Za pierwszym razem Daniel uparł się żeby zabrać Rokę...no dobra niech mu będzie. On i Wiktoria szaleli na karuzelach a ja walczyłam z psem. Ubaw po pachy.
Rzecz się działa w czerwcu, było zimno, mokro i szaro ale dzieciak cały czas się uśmiechał.

3 razy była ''kolejka górska''

raz ''konik'' i 2 razy ''latające łabędzie''
o, tam na dole mama z Roką, a dziecko z tatą pod chmurami

i oczywiście 2 razy ''samochody''
był też balon ''Hello Kitty''


Drugi raz byliśmy we wrześniu. Piękna pogoda, wcale nie zimno, ot takie przyjemne popołudnie.
Tym razem zamiast psa, był z nami rower. Znowu to ja stałam twardo na ziemi a oni bujali w obłokach.

był ''latający dywan'' [raz z tatą potem z mamą]

 trzy razy były szalone latające ryby z ''ośmiornicą'' [i to było najfajniejsze]


 a to śmieszne ''ufo'' nie przypadło do gustu i było tylko raz

Na koniec tata na strzelnicy wywalczył kucyka i dziecko z zadowoloną miną wróciło do domu.

Żeby nie było: dziecko za każdym razem samo wybierało karuzele [te spokojniejsze omijała wielkim łukiem a na te co chciała to ciągnęła nas za rękę].
Jedyne nad czym ubolewam to to, że wszędzie poza samochodami, trzeba było kupować po 2 bilety [dziecko+opiekun], w przeciwnym razie jeździła by o wiele więcej, ale i tak była zadowolona.

W każdym razie, wrażenia były tak silne i pozytywne, że po każdym wypadzie musieliśmy na ponad tydzień zrezygnować ze spacerów nad Wisłą bo mała wpadała w czarną rozpacz z powodu braku karuzel.
Nie histeryzowała, co to, to nie. Szła z nadzieją i uśmiechem a po dojściu na pusty plac była zawiedziona, uśmiech znikał z twarzy, blask w oczach przygasał. Trochę to trwało.
Ostatecznie chyba pogodziła się z tym że nie zawsze są karuzele bo już nie robi podkówki.

Za jednym i drugim razem straciliśmy majątek, ale było warto - w przyszłym roku będziemy przygotowani na więcej i mała będzie mogła się wyszaleć do woli :D
.

piątek, 13 czerwca 2014

czasem lepiej się nie zastanawiać

I znów mieliśmy dłuugą przerwę w pisaniu.
Dopadły nas choróbska i skubane nie chciały odpuścić, w zasadzie jeszcze trzymają.

Już nie chodzi tylko o Wiki, rozłożyło wszystkich po kolei.

Najbardziej ucierpiał portfel [jak zwykle przy prawie codziennych wizytach w aptece].

Trafiliśmy na taką doktórkę, która za wszelką cenę chciała wyleczyć Wiki syropkami. W sumie trwało to ponad 2 miesiące a ostatnio było beznadziejnie. Doprowadzona do ostateczności zażądałam od niej pokrycia kosztów tych syropów, bo choć faktycznie pomagały [co prawda na kilka dni ale jednak] to kosztowały majątek.

Niestety nie mogę wybrać opcji ''tańszych zamienników'', my musimy szukać takich bez białego cukru-a więc najczęściej droższych. Właśnie tak jej powiedziałam i spytałam, czy zarabia dość by zapłacić za swoje ''widzimisię'' około 1000zł miesięcznie [oczywiście to lekka przesada-1000 wydałam w 2 miesiące].

Po moim, jak to określiła doktórka, bezpodstawnym wybuchu, wreszcie dostałyśmy antybiotyk. Okazało się, że można dziecko wyleczyć szybko, tanio i skutecznie.

Później rozłożyło Daniela a na końcu mnie. No jakżeby inaczej, no i oczywiście pilnowałam ich a o swoich lekach to już nie pamiętałam. Teraz muszę odcierpieć :(

Do czego zmierzam?
Cały czas jak ognia unikałam antybiotyku dla małej. Ale też nie było większej potrzeby by go stosować. Kiedy Wiki zaczęła chodzić do przedszkola, wszystko się zmieniło: więcej dzieci, więcej różnych bakcyli.

Obawiałam się, że tak jak u mnie, obniży się jej odporność, ale nie jest tak źle. Z jednej strony, co jakiś czas przywlecze coś z przedszkola a z drugiej: bawiła się w zimnej wodzie [oczywiście cała mokra], napiła się z miski dla psów [do kubka było za daleko], wytarzała się z psiakami i jadła kanapkę z piaskownicy, i co? i nic. Skoro taka mieszanka wybuchowa nie powaliła jej do łóżka, mogę chyba stwierdzić, że odporność ma jak ten przysłowiowy koń.

Czasem warto zawalczyć o antybiotyk. Nie męczyć dziecka ani siebie...właśnie, idę po własną baterię [tak nazywamy zestaw leków] ...od rana tyle roboty w ogrodzie a ja mam teraz leżeć a później się zarobić?? Co to, to nie ;)

niedziela, 11 maja 2014

zobaczymy czy to cud czy...

No właśnie.
Nie chciałam pisać dopóki nie będzie wiadomo czegoś konkretnego.
Zdaje się, że coś jest więc się odważyłam.

Prawie od miesiąca mała dostaje syrop Nootropil. Jedni mówią o nim jak o jakimś cudzie, inni szybko rezygnowali. Długo się zastanawiałam, rozważałam wszystkie ''za i przeciw'' aż w końcu zdecydowałam. Podjęłam ryzyko.

Początkowo mieliśmy 5ml dawki, potem 10ml [ale małej zaczęły się problemy ze spaniem i musieliśmy lecieć do lekarza] teraz jest to 3ml dziennie. Czy to mało czy dużo? Ciężko mi powiedzieć, każde dziecko jest inne i musi być rozpatrywane jako indywidualny przypadek.

My z pewnością jesteśmy dziwnym przypadkiem. Córa rozumie prawie wszystko co się do niej mówi [nie zawsze chce usłuchać i to widać, dokładnie tak samo jak polecenie jest zbyt trudne-ale wtedy mimo wszystko chce współpracować tylko trzeba wyjaśnić o co chodzi].
Problem w tym, że nie chce mówić. Kiedy się zapomni potrafi powiedzieć nawet kilka zdań, jednak na tyle dobrze komunikuje się gestem, że najczęściej nie ma ochoty się odzywać.

A tu nagle, na spacerze, córa mówi o naszych psach, odpowiada na pytania...fakt logopeda załamałby ręce ale dla nas pełnia szczęścia. Niestety nie trwało to długo, kiedy zorientowała się co robi-zamilkła.

Co prawda ma po tym syropie napady złości i krzyku, jednak nie robi ani sobie ani innym krzywdy. Byłam na nie przygotowana, tak zwana ''gonitwa myśli''. Lekarka uprzedziła nas mówiąc, że większość rodziców nie wytrzymuje tego i przestają dawać syrop. Myśmy uznali to za pozytywny objaw, no bo z natłokiem myśli nawet dorosły [mówiący] często sobie nie radzi a co dopiero dziecko, które się nie odzywa?

Jeśli jest ten natłok myśli, znaczy, że mózg pracuje na pełnych obrotach. Więc jak można uznać to za negatywny efekt uboczny? A to, że pokrzyczy? Owszem, może doprowadzić do szału i szewskiej pasji , ale dzieciak jakoś musi rozładować emocje.

Poza tym męczymy małą ćwiczeniami. Szlaczki, kolorowanki, farby, przebieranie lalek czy wybieranie jakiegoś drobiazgu [tu przydały się święta i moje pół jajka pełne drobnych kamyczków i świeczką]. Wszystko po to, by wyćwiczyć rączkę.

Efekty są. Może nie do końca zadowalające ale ''nie od razu Rzym zbudowano''. To co się dzieje z moją córcią napełnia mnie optymizmem i mobilizuje siły do dalszej walki-to też jakiś efekt :)

Ostatecznie postawiłam sobie bardzo wysoką poprzeczkę: kiedy mała była jeszcze jak porcelanowa lalka, zdecydowałam, że zrobię wszystko by miała normalne życie, żeby chodziła do zwykłej szkoły, żeby miała przyjaciół i nikt nie wytykał jej palcami bo jest inna.

Mała ma 5 lat. Moim celem jest zwykła podstawówka. Nawet jeśli będę musiała posłać ją rok później to i tak dopnę swego.

Każdy, nawet najdrobniejszy postęp dodaje mi sił...a jeśli mała ma zły dzień i zaczyna dawać o sobie znać moja depresja, cóż to ślubny rzucił palenie nie ja...no i są jeszcze pyle po których poprawia się humor :p
Nie ważne ile będzie mnie to kosztowało, dopnę swego...jak zwykle...

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Nie !!! nie muszę !

Znowu zostałyśmy na lodzie. Bez neurologopedy.
Pierwsza była Emila.

Chociaż miała świetnie działający gabinet (50zł od osoby...jakieś 200-400zł dziennie) to i tak szukała etatu bo nie starcza na waciki. No i znalazła. Natychmiast i za wszelką cenę chciała się nas pozbyć, wiadomo autyzm i brak mowy jest trudniejszy od jąkania czy seplenienia.

Niektórzy nie potrafią stawić czoła wyzwaniu-ostatecznie skoro ktoś robi doktorat, to chyba jest dobry...chyba...i ciężki przypadek jest dobrym tematem pracy. Ale po co się przemęczać, prawda Emilio?

Ostatecznie rozstaliśmy się, rzekomo w poprawnych stosunkach. No właśnie, rzekomo.
Nie dość, że choć przez ten rok który jej płaciłam za ''pracę'' z moim dzieckiem prosiłam, to połowę czasu układała z Wiktorią jakieś beznadziejne drewniane układanki,

to jeszcze na koniec musiałam zapłacić za jej stękanie.
Jakie stękanie? Na przedostatnich zajęciach przez 40 minut tłumaczyła się jak to ona biedna ma ciężko, praca po 8 godzin dziennie to jakaś mordęga, ona biedna nie daje rady....i skasowała za całą godzinę!!! Poczułam się oszukana i okradziona bo muszę zrozumieć jak ona ma ciężko.

Cholera!!! Nie muszę!!!

Kobieto, moje dziecko pracuje więcej od ciebie a tak nie narzeka!!!

Ostatnią godzinę wymusiłam żeby mieć możliwość zadzwonić do niej i powiedzieć, że znaleźliśmy kogoś innego, kto będzie potrafił dotrzeć do Wiki.

...

Jakoś przełknęłam tą gorzką pigułę, pociągnęłam za odpowiednie sznurki i znalazłam odpowiednie zastępstwo, potem kolejne i jeszcze jedno i następne.

I za każdym razem zostałyśmy na lodzie.

6 logopedek i żadna nie się nie sprawdziła: z części to my rezygnowaliśmy (bo styl pracy podobny do Emilii) a część uciekła. Cóż, wiem, że Wiki jest bardzo trudnym przypadkiem ale dobry logopeda potraktowałby ją jako wyzwanie...i chociaż spróbował. Widać większość robi to co robi jedynie dla łatwych pieniędzy.

Trzy z nich są matkami. Ciekawe jakby się czuły na moim miejscu? Czy którakolwiek z nich ma na dość odwagi by choć raz postawić się na miejscu rodziców, którym odmawia pomocy?
Nie sądzę. Najlepiej jest nie myśleć.

Jednak to co się robi, zawsze wraca do człowieka. Sama dobrze się o tym przekonałam. Ja sobie poradzę, a jak wy dacie sobie radę jeśli to wasze dzieci będą potrzebowały pomocy i jej nie dostaną?

Jestem wściekła na każdą z nich. A że jestem też wredna (i jeśli chodzi o Wiki to nie mam żadnych hamulców ani skrupułów), to mam nadzieję, że przekonacie się na własnej skórze co znaczy zachowanie takie jak wasze.
.

sobota, 29 marca 2014

nowy dzidziuś

Stało się.
Od 2 tygodni mamy nowe maleństwo w domu.

Jest małe, żarłoczne, słodkie i strasznie kudłate :)
Mówimy o niej kłębek wełny...

Jak się można domyślić to nie dziecko, a przynajmniej nie ludzkie...
Wiki dostała szczeniaczka :)

Kolejny psiak w domu, będzie wesoło.
Ale od początku.
W przedszkolu dzieciaki mają dogoterapię ale nasza Wiki ma w tym czasie terapię w domu, więc jak przychodzi do przedszkola to pieska już nie ma.
Szukaliśmy labradora (bo to niby najlepsi terapeuci) ale trafiła się okazja. Mamy więc małego misia, małą Malamutkę.
Wiki polubiła małego upiardliwca a Lucky ma się z kim bawić.

 
W domu troszkę się przestraszyli bo to kiedyś wielkie bydle będzie, ale na chwilę obecną ukradła serca całej rodziny.

Nie obyło się oczywiście bez wyrzeczeń. Żeby dostać psiaka musieliśmy zawitać do banku, Daniel rzucił palenie a ja (uzależniona od słodyczy) jestem na odwyku od słodkiego. Z jednej strony wszystkim nam wyjdzie to na zdrowie, a z drugiej....matko jak ja chcę czekolady :$ ...Daniel za to non stop coś sprząta, układa, przekłada, żeby tylko nie myśleć o paleniu...po tych porządkach to nawet własnego portfela nie mógł znaleźć ;)

Chociaż psiak nie ma jeszcze 2miesięcy, już zaczęliśmy szkolenie. Na razie są to proste komendy ale ostatecznie Amaroka (bo tak się sunia nazywa) będzie terapeutą Wiktorii.

Pożyjemy zobaczymy. Na dziś mamy całą masę materiałów i zapał do pracy...a psiak jest tak cholernie mądry, że nie powinno być większych problemów z przygotowaniem jej do pracy.

Po raz kolejny udowodniliśmy rodzinie, znajomym i całemu światu, że jeśli chodzi o zdrowie Wiki to nie mamy żadnych skrupułów ani zahamowań.

środa, 12 lutego 2014

nareszcie spokój

Udało się. To już prawie koniec mojego szarpania się z urzędami, instytucjami i ośrodkami.
Jeszcze tylko przetrwać do końca miesiąca i będę mogła wreszcie trochę odpuścić.

W ciągu ostatnich 3 miesięcy miałam taką gonitwę z czasem, że nikomu nie polecam :(

Ale było warto.
Mała dostała orzeczenie na 2 lata i zakwalifikowała się na cały szereg terapii:
prywatnie:
-pracujemy dalej razem
-cały czas dieta bezmleczna i bezcukrowa z firmy VEGAMARKET (od niedawna dostępne na stronie http://vega24.pl/)
-neurologopeda
z przedszkola:
-behawioralna (i to mnie najbardziej rozśmieszyło, bo okazało się, że właśnie w ten sposób pracowałam z nią od samego początku)
-sensoryczna (ciekawe kto ją z tych drabinek i huśtawek zdejmie??? może być ciekawie)
z PFRON-u:
-basen (ciekawe komu uda się wyciągnąć małą syrenkę z wody?) ale to dopiero od marca
-hipoterapia
dodatkowo w tym tygodniu będziemy prowadzić "negocjacje'' na temat arteterapii.

Aż chce się powiedzieć ''biedne dziecko, kiedy ona ma czas na zabawę?'' Ależ ma :) nie dopuściłabym do tego, żeby Wiki nie miała chwili na soje ukochane książki czy bajki.
Każde z zajęć dodatkowych trwają od 30 minut do godziny....tylko matka bezlitośnie przetrzymuje przy biurku przez 2 godziny....ale gdybym tego nie robiła, wciąż miałabym w domu porcelanową lakę a nie szczęśliwego, ciekawskiego brojka. Coś za coś. Nawet jeśli dziś tego nie lubi, mam nadzieję, że kiedyś zrozumie i doceni.

A propos koników.
Wczoraj byliśmy pierwszy raz. Pani prowadząca zajęcia była zszokowana, że dziecko z autyzmem, które nigdy w życiu nie widziało żywego konia tak chętnie podchodzi do tych zwierząt. Wiki jak zobaczyła konika, pobiegła (ruszyła galopem) żeby go pogłaskać. Nie chciała spacerować sama (pani pokazywała jej jaką trasą będzie szedł konik). Sama pchała się na grzbiet :)

 
A ten śliczny hucuł to Aslan. Wspaniały. Cierpliwy ale z własnym zdaniem, silny ale delikatny. Po prostu cudowny. Taki sam jak Aslan z Narni.
Od razu dziecko i koń przypadli sobie do gustu.
 
za tydzień zapytamy, czy możemy przywieźć mu marchewkę albo jabłuszko :)

wtorek, 28 stycznia 2014

co ma piernik...czyli kilka słów o diecie

 
Sporo czasu minęło od kiedy usłyszeliśmy diagnozę. Był czas, żeby się z tym oswoić, zacząć żyć normalnie. Tyle, że nasza normalność mocno różni się od tej zwykłej.

Moja córcia jest na diecie. I to prawie od 2 lat. Nie dostaje białego cukru ani nic co zawiera kazeinę. Cóż to takiego ta kazeina?
Kazeina jest białkiem mleka. Stanowi około ¾ ogólnej ich ilości. Jest najbardziej przydatna jako materiał budulcowy i do syntezy hemoglobiny i białek osocza krwi. Ale może szkodzić.
A po ludzku: jest jej pełno w mleku i mięsie wszystkich zwierząt od których człowiek może mleko pić (krowy, kozy, owce itp.).

Moja córka ma silne uczulenie na kazeinę.
W związku z tym, prawdopodobnie nigdy nie pozna smaku mleka, wołowiny...ani czekolady.
Mleko jest dla niej trucizną, dosłownie.

Ale można z tym żyć.
Mało tego, Wiki każdego dnia, rano i wieczorem wypija obowiązkową butlę kakao. Jakim cudem? Takim:


Otóż jest hurtownia, która (nie przesadzając) ratuje takie dzieciaki jak moja córa.
Kiedy dostałam adres mailowy i telefon do VEGAMARKET nawet się nie zastanawiałam. Skontaktowałam się natychmiast. W ciągu kilku dni przyszła paczka.

Wybór jest niesamowicie duży i każdy znajdzie coś dla siebie. Choć zamawiamy niewiele (bo i moja córcia nie dość, że ma bardzo rygorystyczną dietę to wybredna jest strasznie), to wiem, że moi znajomi też są zachwyceni.
Dawniej codziennie był jogurt, teraz kiedy już wiem jak bardzo szkodził, prawie codziennie jest deser ryżowy:

 
Nie tylko wybór produktów zachęca, ale co równie ważne przystępna cena. Poza tym jakość produktów jest niesamowita.
Kiedyś źle wyliczyłam i zabrakło mi ''mleka'' (oczywiście jest to nasza nazwa umowna, bo tak naprawdę są to napoje np. kokosowy, kukurydziany, itp.) no i zaczęła się wycieczka po mieście. Owszem udało się dostać jakiś karton z białawą wodą...ale już wiem, że lepiej zamówić za dużo niż ''w sam raz''.
Dwa tygodnie temu musiałam zrobić torcik urodzinowy (a już wiem, że niestety na napojach w proszku ciasto nie chce wyjść) więc zaryzykowałam i zamówiłam ''napój migdałowy w płynie''. Jakież było moje zdziwienie! Nieco gęstsze od zwykłego mleka, w smaku ''ambrozja''. Już wcześniej kupiłam ''śmietankę migdałową'' ale stała zamknięta w lodówce. Teraz wszystko się przydało. Na napoju wyszło pyszne puszyste ciasto z śmietanki i agaru krem.


 
Z zestawu powyżej (plus gorzkie kakao), wyszedł pyszny torcik kokosowy-migdałowy z kremem czekoladowym.
Może nie wyglądał super (bo żaden ze mnie cukiernik) ale uśmiech dziecka, które ma zakaz zbliżania się do słodyczy a tu nagle może zjeść tort - bezcenne.

To są tylko te produkty, które ja zamawiam obowiązkowo. Kiedy pozna się cały asortyment, od nadmiaru może aż głowa rozboleć ;)
Znajdzie się tu pasztety i parówki, batoniki, lizaki i pyszne ciasteczka, kawę i ''czekoladę'' do smarowania. A to wszystko zdrowe i bezpieczne.
W jednym miejscu można uzupełnić braki w lodówce i szafkach kuchennych...i spać spokojnie, że nie ''truje się'' dziecka.


Wiem, że radykalna zmiana diety, zwłaszcza u dziecka, jest okropnym doświadczeniem, jednak warto się na nią zdecydować.

U nas pół roku po wprowadzeniu diety, mała jakby się przebudziła z długiego snu. Dziecko, które żyło w swoim świecie, było nieobecne, nagle zaczęło interesować się otoczeniem. Ciekawość rozpiera ją na każdym kroku. Właśnie dlatego warto ''przemęczyć się'' przez pierwsze dni, nawet tygodnie, by później zobaczyć takie efekty.

Dziś, z pełną świadomością tych słów, mogę powiedzieć, że pan Piotr i jego firma uratowali mi dziecko.

Serdecznie dziękuję za możliwość udostępnienia danych.