sobota, 12 grudnia 2015

24 torebki...zamiast pudełka czekoladek

Cały listopad minął nam pod znakiem choróbsk i przeziębień. Jak nie jedno zdychające to drugie cierpiące...i jeszcze mój szpital. Normalnie masakra. Osobiście byłam wyłączona z życia przez jakieś 2-3 tygodnie. Na szczęście mogę liczyć na mojego Daniela, który w tym czasie był równocześnie: ojcem, matką, mężem, kurierem i pielęgniarzem. Oczywiście to wszystko chodząc do pracy.

Kiedy wreszcie wróciłam do świata żywych, trzeba było szybciutko zorganizować nasz specjalny kalendarz adwentowy. Tak, tak, to że dopiero teraz o nim piszę nie znaczy, że go nie ma. Jak najbardziej jest i tym razem ''zawaliliśmy'' Wikę robotą.

W zeszłym roku wyglądało to tak: puzzle, piłki, skoczki, ogółem praktycznie same zabawki:

Mała nudzi się już niemiłosiernie, no bo ile można siedzieć w domu. Właśnie dlatego w tym roku musi się troszkę wykazać: praktycznie co drugi dzień jest coś do przyozdobienia:
  

Dzwonki, gwiazdki, bałwanki, aniołki i mikołajki a wszystko czeka na pokrycie kolorkiem. Trafiło się też kilka świecących gwiazdek, które z pewnością się spodobają. Niestety musieliśmy podmienić orzeszki na inne smakołyki ale Wika dzielnie znosi to drobne oszustwo na rzecz precelków i paluszków.

Przyznaję, że tym razem troszkę nas to kosztowało, szczególnie, że nie kupowaliśmy [jak rok temu] tego wszystkiego przez kilka miesięcy a musieliśmy zmieścić się w 2 tygodniach. 
Ale wiecie co, było warto, mała zadowolona a to najważniejsze.

Oczywiście, tradycyjnie wszystko wisi w salonie i korytarzu:
    

Pierwsze dni były ciężkie z powodu choróbska ale teraz z przyjemnością bierze się do pracy. Jakby nie było farbki, brokat i świecący klej to jej żywioł :)

P.S.
Po drodze nawiedził nas też Mikołaj:

Tak, dobrze widzicie: tam w rogu to czekolady !!!

Mikołaj też zaopatruje się u pana Piotra w VEGAMARKECIE :)

Jeśli tyle przyniósł szóstego to aż boję się myśleć co będzie 24.grudnia :p

zdjęcia mają podane źródło lub pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

poniedziałek, 26 października 2015

strajki i bunty

Kiedy zaczynaliśmy pracę z dzieckiem, zaczynaliśmy od jej buntu, krzyku, wielkiej niechęci. Jakoś udało się przekonać dzieciaka do pracy i dalej poszło jakby samo.

W chwili gdy pojawiła się terapeutka, Wika już była przyzwyczajona do zajęć....a ja wreszcie odetchnęłam. Komuś, kto nigdy nie był zmuszony do takiej pracy z dzieckiem, może wydać się to dziwne. Ale tak, wreszcie mogłam odetchnąć, choć na chwilę pomyśleć o czymś innym.

Późnej doszło jeszcze przedszkole - teoretycznie wielka ulga. Dlaczego teoretycznie? Ano dlatego, że poza Wiką mam jeszcze moją kochaną ciocię [w zasadzie babcię]. Kiedy mała jest w przedszkolu, ja mogę choć trochę pomóc babci. Czasem są to zakupy, czasem lekarz a czasem coś innego. Nie ważne. Ważne, że dzięki przedszkolu nie muszę się martwić o zajęcia i mam chwilę dla jednej i drugiej.

Ostatnio Wika znów zaczęła strajkować kiedy ma ze mną trochę popracować. Niby wygrała, niby nie siedzimy nad zadaniami...a jednak pracuje i nawet jej się to podoba.
Dzięki tym buntom wprowadziliśmy nowe zasady. Uczymy przede wszystkim życia a literki i cyferki są na dalszym planie. Tak więc czego się dziecko nauczyło?
A więc ma swoje obowiązki:
- potrafi nakryć do stołu : przyniesie z kuchni wszystko od talerzy przez kubki aż do sztućców [przy czym wie, że z tymi ostatnimi nie wolno biegać i jak je nosić]
- potrafi się sama ubrać i rozebrać
- sama się kąpie [przy okazji za każdym razem zalewa łazienkę ale da się przeżyć-kafelki jeszcze nie lecą ze ścian a jedynie lekko farba...po drugiej stronie],
- pomaga nosić zakupy !!!,
- karmi swoje psy !!!,
- zaczyna z własnej woli pomagać w ogrodzie !!!,
- ma swoje zdanie - choć praktycznie nie mówi - potrafi wykłócić się o swoje [wczoraj wywalczyła spacer i 2 paczki lay'sów] :)

Dla nie których to pewnie niewiele ale biorąc pod uwagę jak było jeszcze rok, pół roku temu - dla nas to ogromny postęp.

Co do psów...nie są to maleństwa, może słodkie kanapowce ale z pewnością nie maleństwa [a zwłaszcza jedna z nich]:

  
 

Jakby nie było: psiaki są dziecka, więc dziecko musi o nie zadbać [jedną widać, druga czai się pod krzesłem]. Fajnie to wygląda, jak Wika pakuje przysmaki do paszczy Roki, zero strachu, tylko nie lubi jak ją psiak za bardzo oślini - ale da się przeżyć. Lucky niestety jest niereformowalna i Wika nie ma do niej zdrowia - najczęściej rzuca przysmak przed nos rudzielca.

Kiedy zawoła się dziecko na karmienie psów, nie ma żadnego sprzeciwu. Wika doskonale zdaje sobie sprawę, że zwierzaki trzeba nakarmić, nie tylko wrzucić do miski to co zostało na talerzu ale czasem dać też coś pysznego.

Po nakarmieniu zawsze trzeba pogłaskać...jak te czworonogi kochają za to dzieciaka...tego nie da się opisać słowami. A Wika? Dzięki temu, że karmienie to jej obowiązek, właśnie dzięki temu przekonała się, że psiaki są fajne i zrobią wszystko za chwilę jej uwagi.


zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

poniedziałek, 5 października 2015

bal na sto par i dziecko, które powinno bać się tłumów

Jak wygląda wesele z udziałem autystycznego dziecka?

Książkowo powinna wytrzymać jakieś 5 minut, wpaść w panikę i żądać powrotu do domu...
Powinna...

Jak wyglądało u wujka Jacka i cioci Natalii? Ano zupełnie nie książkowo.

Owszem, w kościele mała trochę się nudziła. Na chwilę pomogło przeglądanie zdjęć z telefonu matki [niestety zna je dość dobrze więc szybko zaczynała być marudna]. Trzy razy musiałam się z nią przejść. Ostatni raz już nawet nie wracaliśmy bo zapowiadało się na końcówkę, choć ksiądz nawiązując do ''mody na sukces'' wprawił mnie w lekkie przerażenie...chyba nie muszę wspominać ile to coś ma odcinków.

Po wyjściu młodych pięknie ustawiła się w kolejkę z życzeniami i grzecznie poszła do auta.

Na sali balowej w pierwszej chwili była lekko zakręcona. Wiadomo zamieszanie z zajmowaniem miejsc, oczekiwanie na młodych i resztę gości robi swoje.
Wreszcie wszyscy i wszystko było na swoim miejscu. Mała jakby co tydzień bawiła się na tego typu imprezach: Jak zespół zaczynał grać wstawała od stołu rozglądała się dookoła, brała za rękę tego ze , którego miała najbliżej [choć ograniczała się do znanych sobie osób] i szła tańczyć. W czasie przerw wracała żeby coś zjeść i tak w kółko. Zresztą jak się bawiła doskonale widać:

 

Przed północą miała lekki kryzys. Wtedy jak z podziemi wyrósł przy nas Andrzej i wręczył jej balonik. Mała rzecz a cieszy i ratuje sytuację. Wrócił z nami do domu...oczywiście balonik, nie Andrzej :p
Jakby nie patrzeć dzięki balonikowi mała nie dość, że wytrwała do oczepin to jeszcze gdyby nie kobitki po jej lewej i prawej to dostałby się jej welon od ciocia Natalii [tak trzymały dzieciaka, że mała nie miała szans wyciągnąć rąk-czyżby zazdrość, że taka mała a prawie została wybrana?]. Z drugiej strony może i lepiej, bo jak wiadomo nowi młodzi trzymają kasę za ''odbijanego'', o liczenie to bym się nie martwiła, gorzej jakby Wika miała powiedzieć ile zostało uzbierane...


W sobotę bawiła się do 1.30 !!! Nie marudziła, nie jęczała a faktycznie się bawiła !!! Tańczyła więcej niż my !!! Zamęczyła tym tańcem: młodego, babcię, dziadka, ciocię Anię, Elę, mnie i Bóg wie kogo jeszcze. W przerwach zajadała się galaretą [w pewnym momencie szukaliśmy tego przysmaku na innych stołach] więc wielki ukłon w stronę Ewy :)

Co do samych przygotowań do wesela, to mała chyba pobiła rekord. Około południa była u fryzjera. Piękne uczesanie niestety nie przetrwało konfrontacji z ciekawością....około 14.00 całkowicie roztrzepana leciała do drugiej cioci Ani [siostry Daniela] na kolejne czesanie...tym razem już nie ryzykowała rozwalenia fryzury. Wyglądała tak ślicznie, że przed poprawinami leciała zrobić sobie zupełnie nową fryzurę [3 wizyty na jedną imprezę...jak ona dorośnie to ja pójdę z torbami...].


I oczywiście wszechobecni fotografowie i ich zdjęcia. Jak widać mała wie co robić kiedy na horyzoncie pojawia się ktoś z aparatem:


Muszę przyznać, że trochę obawiałam się jak to wszystko z naszej strony będzie wyglądało. Spodziewałam się co najmniej zdziwionych spojrzeń na nasze torby, jakby nie było, nie wszyscy wiedzieli, że mała ma ścisło dietę...więc nawet na wesele poszła z własną wałówką...

Było super. Nawet się nie spodziewałam, że mała tak wspaniale się zachowa. Ponad 90 osób z czego znała naprawdę niewiele. Co prawda widziałam, że w kilku momentach trzeba ratować sytuację - mała strasznie nie lubi jak ktoś zaczyna ''pieszczotliwe ćwierkanie'' nie ważne kto to jest, mała tego nie lubi i potrafi pokazać, że to nie jej bajka - to jest mała rockmenka a nie cukierkowa księżniczka. To nie była jej pierwsza większa impreza i już od dawna wiem kiedy można jej przedstawić nową osobę i w jaki sposób. Na wszystko jest odpowiedni moment i z pewnością nie jest on wśród tańczącego tłumu.

Jakie są ostateczne wnioski?
Zabawa była super, mała zachwycona i tak zmęczona, że zasnęła w ciągu pół minuty. Uśmiech prawie cały czas a jak na chwilę znikał to sytuację ratowały balon i galareta, więc jeszcze raz ukłon w stronę Ewy i Andrzeja.

P.S.1.
Ja osobiście jestem ogromnie wdzięczna Maćkowi za cynk o sklepie...trzy miesiące szukania odpowiedniej sukienki a dzięki niemu jeden wypad i ubrałam i siebie i częściowo Daniela :)

P.S.2.
A tak wyglądały małolaty z naszego wesela: Paulina i Agata:


P.S.3.
Zapomniałam dodać, że w trakcie oczepin Wiktoria uratowała młodych oddając swoją czekoladę na wymianę za...podwiązkę :p
Jednak własna wałówka przydała się nie tylko jej :)

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

środa, 26 sierpnia 2015

nie ma to jak zmiany

Podobno dzieci autystyczne nie lubią zmian. Moja Wika jest całkowitym przeciwieństwem tego stwierdzenia. Dziś nie piszę, dziś pokarzę:

- budowa i kostka [ekipa budowlańców a Wiktorii wszędzie pełno, wszystko musi sprawdzić sama: czy ściany prosto, czy dość piachu...tak jej zostało. Po roku sprawdzała nawet to czy tata dobrze kostkę położył]:

- stary wygląd własnego pokoju kontra nowy [nowe biurko, nowe łóżko, półka robiona przez tatę - ze starego jak dotąd został tylko kolor...ale to tylko do następnego remontu/przestawiania]:

- na nowej kanapie śpi się tak samo fajnie jak na starej...a nowa ma bonus w postaci fotela [nie dała się zdjąć - spała tak pół godziny :)]

-malowanie salonu [od tamtego czasu wiemy, że czasem w trakcie remontu/przemeblowania trzeba Wikę podrzucić babci bo nic nie da zrobić, wszystkiego musi spróbować-tu szlifuje a później malowała]:

- matka co masz w tej szafie? [kiedy Daniel dorabiał półki i wyjął je, żeby wszystko powymierzać - wlazła do środka - ależ miała frajdę]:

Może faktycznie większość małych autystyków lubi uporządkowany świat bez zmian. Nasza Wiki do nich nie należy...miesiąc bez żadnych zmian to miesiąc stracony.

zdjęcia pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

środa, 19 sierpnia 2015

ale jak to? czekolada, budyń i tort bez cukru i mleka?

Sprawa wygląda tak, że bardzo często jak mam coś do załatwienia to lecę z małą. Nie ma co kombinować skoro Wika nauczyła się, że czasem MUSI być grzeczna. Równie często w jakichś urzędach czy instytucjach, nawet w sklepach, częstują mi dzieciątko cukierkami. Mała wie o co chodzi i nawet ręki nie wyciąga, a na moje hasło, że słodyczy nie może ludziom rzednie mina. Ale jak? Nie dać dziecku cukierka?

Kiedy wprowadzaliśmy dietę byłam przerażona jak to będzie. Moje pierwsze reakcje były takie jak tych ludzi. Z częścią rodziny [tą rzadziej widywaną] wciąż mam problem, bo mała od nich chętnie weźmie batonik czy czekoladę. Ci których widujemy co dzień czy co tydzień już nauczyli się co wolno a co nie...choć każdemu przyszło to z trudem.

Dziś nie mam już żadnego problemu ze słodyczami. Mała jest na tyle odtruta [pisałam wcześniej o wynikach poziomu pierwiastków], że jak czasem śmignie jedno toffifee to już nie panikuję. Traktujemy to jako coś w rodzaju szczepionki bo przecież jak pójdzie do szkoły to nie będę za nią chodzić krok w krok i pilnować żeby czegoś nie zjadła.

A pomijając wszystko inne mamy naprawdę wspaniałego pana Piotra. Pan Piotr ma hurtownię, ma też nieobliczalną klientkę [czyli mnie] ,która swego czasu obdzwoniła pół Europy, żeby poznać dokładny skład i pochodzenie każdego półproduktu [na opakowaniach jest informacja o kraju pochodzenia...więc dotarłam prawie do każdego producenta składników]. W każdym razie, właśnie w tej chwili mała siedzi w swoim pokoju, nie wiem co robi bo zamknęła drzwi. Jest w miarę cicho czyli mebli nie przestawia ani nie demoluje. To niech sobie siedzi, każdy potrzebuje czasem pobyć sam ze sobą. A więc siedzi w tym pokoju i zajada się czekoladą truskawkową [bananowa się skończyła].

Tak czekoladą i żelkami!!! nasz pan Piotr od niedawna ma u siebie czekoladę i budyń...znaczy my to nazywamy budyniem bo fachowo to deser sojowy [zwykłe budynie mogą popełnić harakiri]. Mała obraziła się trochę na mnie bo budyń wczoraj się skończył, ale jutro odbieramy paczkę z nową partią więc może i obraza minie.


Taka dieta, początkowo najbardziej dobijała kiedy zbliżały się urodziny małej. Jak do cholery wytłumaczyć dziecku, że jej tort urodzinowy nie jest dla niej tylko dla gości?...a ty mała masz deserek i paluszki.


 No dobra jedno i drugie lubi, ale dajcie spokój, nie zjeść własnego tortu urodzinowego? Ok, deser uwielbia, można go zapodać no właśnie jako deser, jak są urodziny to dla solenizantki tort być musi.

Normalnie czułam się jak jakaś wredna jędza a nie matka. Ale i na to znalazłam sposób. Co prawda tort w moim wykonaniu wyglądał jakby musiał przetrzymać huragan, trzęsienie ziemi i Bóg wie co jeszcze ale jak się ma pana Piotra i jego hurtownię to wystarczy tylko znaleźć dobrego cukiernika.

Szukałam pół roku!!!! Kiedy słyszeli, że nie wolno dodać zwykłego mleka rezygnowali natychmiast ale znalazła się wreszcie osoba na tyle odważna, by podjąć ryzyko. Może dlatego piszę o tym torcie pół roku po urodzinach :) A torcik wyglądał tak:


Pomijając te wszystkie ozdobniki [które i tak są za słodkie by je zjeść] miałam wreszcie torcik dla małej. Ten z konikiem jest dla nielubiących naszej diety a ten z tęczą był prawie w całości [pomijając kakao DecoMoreno] z produktów od pana Piotra. Okazało się, że ta mniejsza część, na którą część gości dziwnie patrzyła, właśnie ta część zniknęła szybciej bo mimo wszystko każdy chciał spróbować i po chwili wyciągał rękę z talerzem po dokładkę. W sumie wyszedł tak szybko, że nie zdążyłam sfotografować jak wyglądało samo ciasto...ale to chyba pozytywny objaw. Nawet mój Daniel, który tortów [delikatnie mówią] nie lubi, nawet on wziął drugi kawałek.

Torcik był śmietankowo-migdałowo-waniliowo-czekoladowy. Zamówiliśmy wtedy: ''mleko'' migdałowe o smaku waniliowym, śmietankę migdałową,cukier waniliowy i trzcinowy i oczywiście ''mleko'' kokosowe:


Dwie ostatnie rzeczy nie były żadną nowością, bo zamawiamy je co miesiąc.
Wiem, wiem, już coś wspominałam o tym torcie ale jakoś tak wyszło, że nie dodałam zdjęć.
W każdym razie, zbliżają się kolejne urodziny i znów Mała będzie mogła zajadać się tortem :) Ciekawe co tym razem będzie chciała za ozdobę...wtedy był kucyk Pinkie Pie [bardzo pozytywnie zakręcona istotka]. Tym razem do ulubionych należą: seria ''było sobie...'' i ''w 80 dni dookoła świata z Willym Foggiem'' [ta wersja ze zwierzakami].

Aż się boję, co tym razem wybierze :) 
Choć wiem, że nie ważne jak będzie wyglądało - będzie pysznie :)

zdjęcia mają podane źródło bądź pochodzą z z naszych prywatnych zbiorów,
wykorzystanie ich w jakimkolwiek celu będę uznawała za kradzież,
nie wyrażam zgody na kopiowanie, zapisywanie czy wykorzystanie zdjęć, czy tekstu w jakimkolwiek celu,
zgodnie z ustawą o ochronie danych osobowych [Dz.U.1997nr133poz.883] oraz ustawą o ochronie własności intelektualnej [Dz.U.1994nr24poz.83].

środa, 22 lipca 2015

zobaczyć swój błąd i przyznać się do niego - bezcenne

Jakiś czas temu trafiłam na list lekarki na temat rodziców nieszczepiących, jakże poruszający jest to tekst:

 
Cóż...wzruszyła mnie twoja historia...
Ale mam kilka pytań:
1) czemu dziecko z duszącym kaszlem nie zostało przyjęte w pierwszej kolejności? z doświadczenia matki wiem, że takie dziecko może zarazić wszystkich w koło
2) ilu pacjentów przyjęła lekarka zanim zainteresowała się tą kaszlącą dziewczynką?
3) co w tym czasie robiła pielęgniarka-recepcjonistka? piła kawkę i wisiała na telefonie utyskują na kaszlące dziecko przez które nie słyszy wszystkich plotek od koleżanki?
4) może matka Oli nie umówiła się bo musiała pokazać w pracy zwolnienie natychmiast a nie za 3 dni? niestety nie każdy pracuje jak lekarze-jak mu się podoba, większość ludzi ma szefa, który nie chce czekać na zwolnienie w nieskończoność
5) może matka Oli usiadła, bo po prostu była zmęczona? może jej dziecko kaszlało całą noc, kobieta nie spała i zwyczajnie ''leciała na pysk''
6) a matka tej Zuzi? ciężko było się odsunąć od kaszlącego dziecka? cóż za brak myślenia. To chyba normalne, że każda inteligentna matka noworodka odeszłaby choć na kilka kroków od chorego kaszlącego dziecka
7) jakim prawem ''szanowna''doktórka obwinia matkę Oli za całą sytuację? sama słyszała, że dziecko kaszle - pozwoliła dziewczynce siedzieć w poczekalni w nadziei, że ta ''załatwi'' jej kilku pacjentów więcej
8) i co to za lekarka, który wymusza na rodzicach to co jej się podoba? może ci rodzice zrezygnowali ze szczepień bo ich dzieci ucierpiały przez te ''cudowne'' szczepienia
9) lekarka zamiast się wybielać powinna zastanowić się ile w tej sytuacji jest jej winy, a jest sporo, bo skoro wolała sztywno trzymać się kolejności pacjentów to równocześnie naraziła ich wszystkich...zupełne przeciwieństwo przysięgi Hipokratesa, którą kiedyś składała

Doktórka widzi tylko jedną winną całej sytuacji ja widzę cały szereg ludzi:
- sama lekarka - bo wolała słuchać jak dziecko kaszle w poczekalni
- pielęgniarka z recepcji - dokładnie to samo co lekarka
- matka Oli - mogła poprosić o przyjęcie bez kolejki, żeby dziecko nie zaraziło innych
- matka Zuzi - mogła chociaż na kilka kroków odejść od kaszlącego dziecka
 
Wedle mnie zawiniły wszystkie ale łatwiej jest obarczyć odpowiedzialnością jedną osobę niż przyznać się bo błędu -tak błędu, bo pozwolić siedzieć choremu dziecku między zdrowymi to błąd w sztuce lekarskiej
PO PIERWSZE NIE SZKODZIĆ a ta lekarka zaszkodziła każdemu dziecku z poczekalni.

A teraz powiem wam jak to wygląda w mojej przychodni:
- dla dzieci chorych i zdrowych są dwie poczekalnie i osobne gabinety oddzielone recepcją - dla pacjenta brak możliwości przejścia z jednego do drugiego pomieszczenia - jedynie wychodząc z budynku
- pielęgniarki z recepcji widząc kaszlące, zakatarzone czy gorączkujące dziecko same wprowadzają je do gabinetu i to w pierwszej kolejności (nawet jeśli rodzic nie był umówiony)- większość rodziców zdaje sobie sprawę, że tak chore dziecko może zaszkodzić ich chorym czy przeziębionym dzieciom i nie robią problemów
- ani lekarze ani pielęgniarki nie kontaktują się równocześnie z chorymi i zdrowymi dziećmi
- owszem, też spotykam się z niechęcią bo zaprzestaliśmy szczepień ale nikt nas nie zmusza bo mają w karcie powód tej decyzji
- jest kilka takich rodzin jak nasza i nikt nie wymusza szczepienia pod groźbą wyrzucenia z przychodni
- MOJA LEKARKA POTRAFI PRZEWIDZIEĆ EFEKT SWOICH DECYZJI I NIE DOPUSZCZA DO SYTUACJI, W KTÓREJ KTOŚ MOŻE UCIERPIEŃ
- moja lekarka swoje osądy zachowuje dla siebie a nie organizuje nagonkę na jedną matkę

Wbrew temu co nas spotkało nie jestem przeciwniczką szczepień, jest przeciwniczką:
- braku rzetelnej informacji o składzie szczepionek
- braku rzetelnej informacji o możliwych powikłaniach
- braku dodatkowych badań w przypadku, gdy szczepienie może wyrządzić szkodę dziecku
- braku możliwości wyboru jeśli zachodzi podejrzenie możliwości wystąpienia powikłań (np. było w rodzinie)
- braku pakietu odszkodowań po powikłaniach - rodzice zdrowych dzieci nie zdają sobie sprawy ile zdrowia, czasu i pieniędzy kosztuje leczenie dziecka z powikłaniami

Obecnie jeśli dziecko ucierpi po szczepieniu, całkowity koszt leczenia spoczywa na rodzicach. Lekarze umywają ręce, słyszałam o przypadkach zmian wpisu w karcie bo nie powiązać uszczerbku na zdrowiu dziecka z jego szczepieniem.

W naszym kraju jeśli chodzi o szczepienia nie liczy się dobro poszczególnych dzieci - wedle władz mogą cierpieć dla dobra ogółu.
Rodzice szczepiący są nastawiani przeciwko nieszczepiącym.
Owszem nie popieram takiej decyzji ze względu na modę ale jeśli dziecko drastycznie ucierpiało po szczepieniu, rodzice powinni mieć wybór i nie powinni być z tego powodu szykanowani.

Jak to wygląda w praktyce?
Kiedyś ktoś wyzwał mnie od najgorszych kiedy przyznałam, że zaprzestaliśmy szczepień. Życzyłam tej osobie, by jego dziecko też ucierpiało tak jak moje...rozpętała się wojna a ja z kretynki awansowałam na potwora bo jeśli moje ucierpiało to było ok ale w chwili gdy jego mogłoby ucierpieć to już była tragedia...

Wciąż jestem tego zdania, że ci najbardziej agresywni w nagonce na nieszczepiących powinni doświadczyć na własnej skórze tego co jest codziennością rodziców i dzieci u których wystąpiło powikłanie poszczepienne.

...a na miejscu matki Oli przypomniałabym tej ''niby-lekarce'' o przysiędze Hipokratesa bo chęć zarobku przysłoniła jej normalny osąd sytuacji.
.